Na longu wzdłuż Mekongu. Część kolejna, w sumie to epilog taki.

Phnom Penh. Miasto pomiędzy chaosem New Delhi a nowoczesnym szaleństwem Bangkoku. Miasto wesołe, ale z tragiczną historią. Miasto, w którym nasza spora ekipa uderza w zupełnie różne strony. Ale najpierw je pająki i pije po raz ostatni Mekong whiskey.


 Po kamulcach w Angkorze wszyscy zapragnęli nieco wielkomiejskości, więc bandą naszą wielką (noo, chwilowo bez Kuby i Aśki, wpadli dzień później) popędziliśmy sprawdzić jak się prezentuje stolica Kambodży. Podróż nie obfitowała w znaczące zwroty akcji, a jeśli obfitowała, to je przespaliśmy. W każdym razie późnym popołudniem 05 września, dokładnie w 112 rocznicę podbicia Malty przez Wielką Brytanię, dotarliśmy do Phnom Penh.

cip cip mister, taksi taksi
Miasto jest dość bezpośrednie, albo je się polubi, albo nienawidzi. I na początku obstawialiśmy,że będzie to druga opcja. Syf na ulicach, męczący taksówkarze, deszcz, hotele z jaskiniami zamiast pokoi, szału nie było. Nie zraziło nas to jednak, po krótkim rekonesansie centrum znaleźliśmy rewelacyjny bulwar nad rzeką Tanle Sap, tuż przed jej połączeniem się z Mekongiem, gdzie tego dnia, a także podczas wszystkich wieczorów, relaksowaliśmy się, sącząc Mekong Whiskey i debatując na tematy życia, wszechświata, mizerii i całej reszty też.

Mekong jest wyżej...
Zwiedzańsko w sumie to zaczęliśmy od ambasady Chin, gdzie elegancko ubrani (tzn, jak zawsze, ale nieco lepiej) udaliśmy się z Agatą prosić grzecznie o wpuszczenie nas do CHRL. Na nic się zdało nasze ranne strojenie, bo ambasada była zamknięta. Przesunęliśmy w takim bądź razie plan wizowy na dzień następny (co i tak niewiele dało i przełożyliśmy to na Wietnam), i ruszyliśmy obadać podobno super rosyjski market, który nie był ani super, ani rosyjski. Serio, w moim wyobrażeniu miały być szemrane interesy, kałasznikowy spod lady, pierogi ruskie itp., a były podróbki Levisa i wszędobylskie piżamy z Angry Birds. Oblężeni przez te ostatnie, uciekliśmy dalej. Pałac Królewski i centrum świątynne prezentuje się naprawdę fajnie, a jeszcze wypadają okoliczne muzea i salony wystawowe, gdzie można podziwiać zarówno zbiór królewskich siodeł dla słoni, jak i wygląd tradycyjnego khmerskiego domostwa. Eksplorując miasto w dniach następnych zahaczyliśmy też o kilka marketów (tak dla odmiany...), szczególnie przypadły nam do gustu działy spożywcze, gdzie oprócz normalnej szamy szło znaleźć pająki, embriony kacze, świeżo smażone żaby i inne dziwne rzeczy, które są tu zupełnie normalne, a dla naszych kubków smakowych są niczym banan dla przeciętnego pingwina.I tak też upływały nam dziony, nie robiąc za wiele, spotykajac starych znajomych i poznając nowych, jeżdżąc na deskach po mieście nocą w poszukiwaniu ciekawych pubów, obijając się i aktywnie ćwicząc w sztuce targowania. 

hamak, kiełbasa, czad!
mieszkanko królewskie
Budda
nie Budda
ulica (jak widać)
balwierz kambodzański

włochate kraby
Pani Bazarowa

i-klapki

Było fajnie, a teraz będzie poważnie. Kambodża, wcale nie tak dawno, była rządzona przez Czerwonych Khmerów. Reżim na którego czele stał Polpot, przywódca, który mimo odebania wykształcenia w powojennej Francji wrócił do kraju i w imię dobrobytu wybił 25% własnego narodu. Generalnie to uznał, że inteligencja w „Demokratycznej Kampuczy” to rzecz niewskazana (i większość zamknął w więzieniach lub skazał na śmierć), miasta nie pasują do krajobrazu i tak też sporą część Phenom Penh wysiedlił na prowincję, zmuszając do pracy w obozach. Oczywiście wielu osobom się to nie podobało (zresztą nic dziwnego) i one trafiały do S-21. Szkoły w centrum miasta, przerobionej na więzienie dla buntowniczego elementu. Miejsce przytłacza. Po pierwsze faktem, że widać w nim pozostałości szkoły (w salach, przerobionych na cele) pozostały nawet tablice, po drugie, tym że w ciągu kilku lat zgninęło tam ok 20 000 osób, a do tego działo się to wszystko ok 30 lat temu i to ku przyzwoleniu ludzi, którzy kształcili się w Europie, znali skutki II Wojny Światowej, a kierowani nie do końca zrozumiałymi ideami, popełnili coś takiego... 





Relikty reżimu Polpota są łatwo spotykane do dziś. By daleko nie szukać, spora część kraju jest nadal zaminowana.

 Patrząc przez pryzmat ostatnich dziesięcioleci, szokuje to, jak radośni są mieszkańcy stolicy. Bez kitu. Tak miłych ludzi nie spotkaliśmy od dawna. Czad. Kambodża definitywnie zajęła wysokie miejsce w planach powrotu do Azji. Tym bardziej, że nie udało nam się odwiedzić Skateistanu, który lubimy i gdyby nie to, że mocno działają z nowym skateparkiem dla dzieciaków, pewnie byśmy razem się pobujali na deskach. Tak skończyło się na browarkach. Też nie było to złe, ale jest pewien skejtowy niedosyt.

jesteśmy smutni, jak ta solniczka
 A propos niedosytu. Po kilku dniach w stolicy, którą strasznie polubiliśmy, w której się nie raz zgubiliśmy, na dachach whiskey piliśmy i ogólnie się wczuliśmy (i chcemy koniecznie wrócić), nadszedł dzień rozpadu drużyny. Szkoda trochę, bo to dobra banda i dobre 3 tygodnie były. Pewnego nie tak ładnego poranka całą zgrają się wyściskaliśmy, piątki przybiliśmy i my, czyli Agata i ja ruszyliśmy dalej na wschód do Wietnamu by złapać się z Jacem, a reszta na zachód by tam się podzielić jeszcze bardziej.

Asia, Kuba, Kuba, Micz, thank You from the mountain (bo w górach w Wietnamie jesteśmy) ! Widzimy się po powrocie na kuchennych rewolucjach.

You Might Also Like

2 komentarze

  1. A czemu wy wogóle na longboardach nie jeździcie tylko jedzenie pokazujecie?
    Bez sensu ten wasz wyjazd!

    OdpowiedzUsuń
  2. no ostatnio nadrabialiśmy stracone kilogramy, ale teraz ciosamy aktywnie, na dniach longowy raport z wietnamu będzie. Smiganie w tłumie skuterów jest całkiem niezłą zabawą:)

    OdpowiedzUsuń