longandroll
Malezja
Część pierwsza....
W pierwszej części
dramatu społeczno-obyczajowego, opowiadającego o rozpaczliwym poszukiwaniu
sensu życia, celu egzystencji i dobrego obiadu (no dobra, głównie obiadu, i
asfaltu) wydarzyło się co następuje:
- dwóch młodzieńców,
nazwijmy ich Adamami (bo tak też się nazywają) zaczęło się toczyć wzdłuż
wybrzeża Malezji na deskach
- na polach ryżowych stało dużo dziwnych budynków, przypominających AT-AT z Gwiezdnych Wojen (co AT-AT by robił w ryżu, nie wiemy)
- trzeba było gdzieś spać, więc padało (i padali) gdzie popadnie
- padali często w meczetach, choć to chyba niepatriotyczne ostatnio (ale za to ludzie jacy mili)- przejechali ponad 100 km, nadal uznając że palmy, ryż, palmy, banan, palmy są spoko.
- na polach ryżowych stało dużo dziwnych budynków, przypominających AT-AT z Gwiezdnych Wojen (co AT-AT by robił w ryżu, nie wiemy)
- trzeba było gdzieś spać, więc padało (i padali) gdzie popadnie
- padali często w meczetach, choć to chyba niepatriotyczne ostatnio (ale za to ludzie jacy mili)- przejechali ponad 100 km, nadal uznając że palmy, ryż, palmy, banan, palmy są spoko.
To tak w skrócie. A teraz wersja dla tych którzy lubią dużo
literek.
No dobra, wiecie że się zaczęło, wiecie że się skończyło. A teraz
dowiecie się co było w międzyczasie i nie wiem czy to doczytacie. Zaczęło się
tak totalnie przeciętnie, i w całkowicie przeciętną środę, przeciętnie z rana,
czyli ok 11, wsiedliśmy na prom w Georgetown, dopłynęliśmy do stałego lądu i
stopem sprawnie (bo jak tu nie jechać sprawnie gdy na autostradzie koleś cofał
by nas zabrać), dojechaliśmy do Kuala Perlis, gdzie pomiędzy warsztatem
samochodowym a spożywczakiem był punkt startowy. Trzeba było jakiś wybrać i
padło właśnie na ten, a nie na ten obok. Nie wyglądał źle, a w alternatywie był
też przystanek autobusowy, mostek nad jakimś kanałem i ryniacz. No i poooszli,
pojechali… z eskortą lokalnych małolatów
potoczyli się na południe.
16.12. Kuala Perlis – Sanglang
Turlać zaczęliśmy się dość późno, bo ok 15 dopiero, więc za
wiele w nogach pierwszego dnia nie wpadło. Po miłej widokowo trasce wzdłuż
morza po jakiejś lokalnej drodze, na której kierowcy stworzyli mały korek by
zobaczyć co się w zasadzie dzieje i czemu oni jadą pod prąd (bo mogli nas łatwiej
zobaczyć, proste!). Zrobiło się ciemno, droga zrobiła się paskudną tarką i
pojawiły się komary, a do najbliższej wiochy było nadal trochę. Latarki,
kamizelki i dało się jechać, świetliki śmigały i było ok, a ruch na drodze
zbliżony był do ilości Ferrari na polskich drogach. W końcu trafiliśmy do
wioski, która miała się okazać meta pierwszego odcinka. Wioska szybko
utwierdziła nas w kilku kwestiach, z których chyba najważniejszą było to, że
zawsze warto zjeść tam, gdzie gotuje gruba kucharka. Nawet jeśli jest to jakiś
garaż. No ale, lokalsi siedzą, plastikowe stoliki mocno okupowane, wpadamy.
Uśmiechy do dwóch białasów są, to i my się szczerzymy, walczymy z zamówieniem
czegoś, ale w końcu wjechały miski z ryżem i było:
- „good-a?” – „good”. No, i na tym konwersacja się kończyła. Potem było jeszcze 5 dań i dużo herbaty i dzieciaki które się przewracały na deskach i na koniec dostaliśmy zniżkę, nie wiadomo dlaczego.
- „good-a?” – „good”. No, i na tym konwersacja się kończyła. Potem było jeszcze 5 dań i dużo herbaty i dzieciaki które się przewracały na deskach i na koniec dostaliśmy zniżkę, nie wiadomo dlaczego.
Aha… w wiosce była tylko jedna osoba śmigająca coś po
angielsku. Konwersacja przebiegała mniej więcej tak:
- O, mówisz po angielsku?
-Tak, a oni nie mówią. Chcecie się napić? Mamy taki specjalny napój, trochę trzepie w głowę, ale jak się mało wypije to jest ok.
- yyyyyy… nie dzięki. Ale spanie? Spanie tak, może być nawet ten tu garaż.
- No to może chińska świątynia? Albo znajdziemy coś, to chodźcie.
No i sprawa się załatwiła sama, skończyliśmy na podłodze w chińskiej chacie, obok dziwnego psa i jeszcze dziwniejszej ryby. Można? Można.
-Tak, a oni nie mówią. Chcecie się napić? Mamy taki specjalny napój, trochę trzepie w głowę, ale jak się mało wypije to jest ok.
- yyyyyy… nie dzięki. Ale spanie? Spanie tak, może być nawet ten tu garaż.
- No to może chińska świątynia? Albo znajdziemy coś, to chodźcie.
No i sprawa się załatwiła sama, skończyliśmy na podłodze w chińskiej chacie, obok dziwnego psa i jeszcze dziwniejszej ryby. Można? Można.
7 rano - Mister, time to wake up! - i było po spaniu. Zresztą może i dobrze, bo
moc w nogach była, chińska kawa ją poprawiła (chińska to znaczy taka, że oprócz
zalania jej skondensowanym mlekiem nie daje się 4 łyżek cukru tylko 2), i można
było się turlać dalej. Początek to pełen czad – farmy krewetongów po lewej, po
prawej morze, a przy drodze mnóstwo bambusów. Tu zresztą powstał plan
stworzenia sobie wiosła, a jednocześnie odganiacza burków i od tego dnia
bambusowe kijaszki jechały z nami, co nadało nam wygląd neandertalczyków (bo
zapach już mamy od pierwszych 10 km, a zarostu i tak nie mamy i nie będziemy
mieli). Traska trafiła się elegancka i oprócz popołudniowego spania pod jakimś
sklepem to toczyliśmy się niemało. Nawet odwiedziliśmy jakieś miasto, tzn.
chyba to było miasto, w każdym razie natężenie sklepów było odrobinę większe
niż przez ostatnie 24 godziny, był też fryzjer, który pociął Adama i była dość
podła wylotówka, którą musieliśmy przebrnąć, by znów być na skuterowej trasce
pomiędzy wioskami. Te wioski są mega super – małe domki, zajarane dzieciaki,
ryż wszędzie, asfalt znośny, czasem się sok z trzciny cukrowej trafi. Jest
super. Nawet jak słońce zajdzie, a jak to się stanie to w kilkanaście minut
jest ciemność i wiele się zdziałać nie da, poza powolnym przebieraniem nogami z
czołówką.
Zatrzymaliśmy się w miejscu znanym nam jako – tu. Można było
jechać też „tam”, ale starczyło atrakcji jak na jeden dzion. Obowiązkowa Znaleźliśmy meczet, który wyglądał
sympatycznie na spanie, mimo, że następnego dnia był piątek i wzmożona ilość
osób na modlitwach. Jakoś to będzie, z tyłu jest mały daszek i może nawet nas
nie zobaczą. Okoliczna knajpa, krewety, zupa -„spicy?”,
zgrywałem chojraka i uznałem, że czemu nie…. „sure?” – „yes”. 3 litry herbaty później było spanie...
18.12 – Tu – Tanjung Dalej
Jeśli wzbudziliśmy jakieś zainteresowanie to chyba niewielkie, bo przelotnie tylko
zanotowałem, że przed 5:30 i pierwszą modlitwą ktoś do nas zaglądał. Żadnych
pytań, nawet o suszące się na płocie spodnie. Przemiło.
No to jedziemy. Na lewo ryż, na prawo ryż i jedziemy.
Początek nie szedł nam zbyt sprawnie, tempo było raczej emerycko spacerowe i
tak do południa aż, gdy uznaliśmy, że pora na relaks. Wypadł w jakiejś knajpie,
gdzie ktoś coś nam próbował tłumaczyć, a na hasło „Singapur” tylko się śmiał i
pokazywał kierunek ręką. Kierunek się zgadzał, więc przynajmniej to było ok. W
sumie z całej sjesty najciekawszym momentem był fakt poznania nowego sztućca
(jaka jest liczba pojedyńcza od sztućców?) – nożyczek… migowym tłumaczeniem
Pani Kucharki dowiedzieliśmy się, że jak kawałki kuraka za duże to nożyczkami
go raz dwa i jest git. Białasy to nic nie rozumieją…
Na drogę dostaliśmy w prezencie pół siatki mango, i jak
generalnie nie jestem fanem tego owocu, bo się to lepi, ślizga i smakuje jak
mydło to to było wyborne i hasło „taste like sunrise” w pełni do niego
pasowało.
Łykamy asfalt jak młode pelikany. Po słabym początku
poszliśmy piecem i te kilometry zaczęły znikać w tempie co najmniej
ekspresowym, no i tak myśleliśmy że już do wieczora zostanie, lec z powodów
niewiadomych pojawiła się na horyzoncie… góra. Nie było to Mount Blanc czy inna
Czomolungma, ale była to góra, a przy naszym nastawieniu na topografię
naleśnika było to niezłe zaskoczenie. No
ale… przecież jedziemy wzdłuż morza, a nad morzem jest płasko.
Błąd! Było dół góra, było to bardzo złe dół-góra, pełne
patyków, liści, zakrętów i do tego z deszczem. W końcu pani pogodynka sobie
przypomniała, że jest pora deszczowa, a jak jest pora deszczowa to pada. I tak,
pół dreptając poboczem, pół jadąc, przebyliśmy dość widokowy kawałek, w którym
wybrzeże się z wyżej wymienioną górą stykało.
Zjazd o zachodzie słońca w pola
ryżowe, z widocznymi tu i tam ruinami posiadłości kolonialnych, czasem tym
kosmicznym spichlerzem, wynagrodził w pełni metry w pionie. Widoczki
za milion, doskonały asfalt, rodzinka na skuterze pociągnęła nas kilka
kilometrów za sobą na lokalny rynek. Taki bardzo lokalny (czyli wiele podrób i
dobre jedzenie), no i niedaleko do miejscowości, która miała być metą na dziś.
W sumie to obawialiśmy się jej trochę, błoto, psy, brak świateł na ulicy,
lokalsi jakoś tak się dziwnie patrzyli, zaczepiali pytając się czy my Ameryka
czy nie, ale z tyłu głowy było, że może być miło. No i Tanjnung Dalej nie
zawiodło – nie dość, że okazało się, że
w miasteczku jest opcja na łódkę, dzięki której przepłyniemy przez dość sporą
rzekę i zaoszczędzimy kilkadziesiąt km, to jeszcze poszukiwania noclegu
wyglądały mniej więcej tak: - poproszę, kalmary, z ryżem, i herbatę. No… 2 herbaty.
I nie wie Pan czy można gdzieś tu rozbić namiot? – Tu – Ale jak tu? No tu. Na
podłodze. I tak dostaliśmy nocleg w cenie obiadu. Przyleciał jeden małolat (w
sumie do tej pory zajęty jeżdżeniem na desce po okolicy), pozamiatał, ktoś
przesunął stoły, ktoś zaprosił byśmy usiedli z familią, podał piwko, pokazał
prysznic. Czad – doskonała celebracja pierwszych 100 km.
Jedno piwo na dwóch…
Nie wiem czy ktoś to doczytał, ale jak tak to dzięki. Powstanie ciąg dalszy, bo sobie obiecałem, że powstanie, a może i bedzie toto czytane dalej.
1 komentarze
No! no! no!- coś takiego? porównując do poprzednich wpisów to epopeja pierwszych 100-kilometrów. oby tak dalej !
OdpowiedzUsuń