W skrócie...


  2 osoby, 2 deski, za ciężkie plecaki, namiot, 1000 km wybrzeża Malezji do pokonania!


Tak dla wszystkich, którzy chcieliby wiedzieć o co chodzi w 4 417 znakach (ze spacjami).


Dlaczego?

Bo tak, bo nikt wcześniej nie wpadł na pomysł przejazdu na deskach wybrzeża tego kraju, bo dzieciaki chciały spróbować pojeździć na desce, a ja chciałem spróbować czegoś z lokalnego gara. A Adam chciał pozwiedzać trochę więcej okolicy. No i wyszło, choć nie było lekko - na drodze stanęły  nam małe kamyczki, małpiszony, kozy, złośliwi taksówkarze i miejscowe braki asfaltu, lecz udało się dopiąć celu, choć nasze kolana do tej pory są na nas obrażone.
 
Malezję doskonale wspominamy z wyjazdu "Longandroll. Na longu do Hong Kongu" i tam powstał plan by wrócić tam na dłużej i machać nogami po wioskach. Potem niektórych dopadła dorosłość, innych mieszkanie w Chinach i tak się cały temat rozkraczył. Aż do momentu gdy Adam stwierdził "Because why nooot". Potem była nominacja do nagrody im. Andrzeja Zawady na Kolosach 2015 i nie było wyjścia, trzeba było się zmierzyć z zachodnim wybrzeżem Malezji.. 



941 km machania nogami

No i zmierzyliśmy się! Choć gdy jeden z nas był już na miejscu i sprawdzał trasy, drugi był w Iranie, gdy jeden miał doskonale przygotowaną deskę, drugiemu zgubiono ją na lotnisku… ale mimo wszystko udało się spotkać, przybić piątkę, spić niedobre piwo, zdobyć 4 kółka i kawałek drewna, który miał być środkiem transportu przez najbliższy miesiąc i ruszyć w na podbój lokalnego asfaltu.

16 grudnia, w totalnie przeciętną środę i na totalnie przeciętnym skrzyżowaniu w Kuala Perlis, ostatnim mieście na północy Malezji, zaczęliśmy machać rękami, wykręcać kostki i ku uciesze miejscowych odprawiać cały rytuał rozgrzewkowy, po którym zaczęliśmy wrzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy turlać się w kierunku Singapuru. Turlać długo i w gorącu, ponieważ pora deszczowa była dla nas łaskawa i postanowiła odpuścić na chwilę.


Stan asfaltu, był no... stanem asfaltu. Czasem prima sort a czasem ciężkie Podlasie, ale za to widoki oraz gościnność mieszkańców małych miejscowości wynagradzały to w 100%. Dzieciaki chciały jeździć, dorośli chcieli jeździć, nawet  imam meczetu też chciał jeździć, więc prawie każdą miejscowość zostawialiśmy z uśmichami na malezyjskich papyrach i czasem nieco większą niż zwykle ilością siniaków.  

Jako, że staraliśmy się unikać większych miast, gdyż machanie nogami na poboczu nie jest ani miłe, ani łatwe, ani bezpieczne, trzymaliśmy się małych miejscowości i ścieżek pomiędzy palmami a ryżem. Łatwo się domyślić, że w tych miejscach występuje deficyt noclegowni, więc pozostawało się ratować namiotem,  przez cały czas trwania wyprawy towarzyszył nam namiot, który doskonale wpasowywał się w lokalną architekturę i krajobrazy. Wyglądał interesująco w meczetach, chińskich świątyniach, krzakach i pomiędzy stolikami restauracji (takie malezyjskie all inclusive). Trafiło się też kilka boisk, jedna bezludna wyspa i kilka domów, których mieszkańcy chcieli dowiedzieć się nieco więcej o dwóch takich, co przebierają nogami i machają wszystkim na przywitanie.



Opisywanie tego wszystkiego w mega szczegółach nie ma wielkiego sensu, bo wszystko jest opisane w poprzednich postach, a jak coś jest pisane na szybko to (oprócz tego że pisane było szybciej niż zwykle) daje lepszy obraz tego co się działo w trasie. Więc tak tylko informacyjnie - w ciągu 22 dni udało nam się pokonać 941 km, a może i więcej, bo ciężko to dokładnie wyliczyć. Miało być 1000, ale za Singapurem nie było lądu i była lipa. Czasem drogi nas rozpieszczały, czasem musieliśmy iść, a czasem jakiś życzliwy Pan, bądź Pani, bądź 3 osobowa rodzina, pociągnęli nas za skuterem, za co bardzo Teeerimakasssi. Braki w asfalcie rekompensowały nam widoki na ryż i palmy, czasem na palmy i ryż, a jak super poszło to na góry lub w jednym wypadku na futurystyczny krajobraz Singapuru. Z kolei braki w kaloriach rekompensowali mieszkańcy, którzy za punkt honoru chyba postawili sobie, byśmy nie mogli się toczyć z przejedzenia (albo to była taka przewrotna taktyka, że jak jest się wypchanym po korek to się szybciej jedzie...). Na trasie była też Wigilia z barszczem w łupinie kokosa, Sylwester z Chińczykami, był dzień na bezludnej wyspie, i jeden taki gdy zmarzliśmy na pewnym szczycie... co nie jest łatwe w kraju gdzie średnia temperatura to ok 30 st. C.

Czy było warto?

Hmm... mamy jedną łydkę większą od drugiej, milion ciekawych rzeczy w głowie i kilka uwag odnośnie małpiszonów atakujących namiot. Oczywiście, że było warto! Trzeba coś robić, nikt nie mówił, że zawsze to musi być mądre, co nie?


A to jest slideshow, czyli 20 zdjęć w jednym miejscu:


You Might Also Like

0 komentarze