„You want to ride longboards in
China? Youre awesome!” Tak nas przywitała straż graniczna w
Państwie środka. A potem były Chiny, beton, beton, stare miasto,
które jest nowe i chwila w domu 12 000 km od domu. No i zimno było,
ale i tak fajnie.
chińskie skejty są spoko! |
flagowy naprawiacz |
Wjazd z Lao Cai w Wietnamie do Hekou, pierwszego miasta z
dziwnymi szlaczkami zamiast normalniej nazwy, poszedł nam w miarę
bezproblemowo. Zaraz przekroczeniu granicy, złapaniu bro i czegoś co
prawdopodobnie było kabanosem, ale równie dobrze mogło być
pokarmem dla świnki morskiej (tak smakowało), wsiedliśmy do
niesamowitej instytucji, jaką jest chiński autobus sypialny. Kombo
pt. słabe piwo, chińskie disko i zapach skarpet szybko nas pokonało
i to na tyle skutecznie, że ktoś chyba w nocy chciał
przeglądać mój protfel. Na szczęscie mu się nie udało (inaczej
straciłbym polskie 20 groszy, 5 dolarów i przeterminowany dowód osobisty).
pierwszy chiński beton pod kołami |
no i jechane |
Rano obudziliśmy się w Kunmingu,
stolicy Yunnanu. Najpierw obejrzeliśmy betonowe autostrady, potem
betonowe osiedla, betonowe chodniki i małe betonowe ławeczki w
wybetonowanych parkach, potem wysiedliśmy na betonowym dworcu. Niby
od strony longa to super, ale tak jakoś przygnębiało nieco.
Przygnębiała nas też pogoda, którą opisano dokładnie w
„rozdziobią nas kruki, wrony”... no nic.
fajnie jest! |
Ratunkiem na depresję okazała się
Lise z Norwegii, która siedzi tu już nieco czasu i do tego zgodziła się użyczyć nam wyra na kilka dni.
Zabrała na spacer po okolicy, w tym po starym mieście i
niesamowitych parkach, pełnych ćwiczących tai-chi i tańczących ludzi. Ogólnie
to historyczna zabudowa jest burzona bo jest zbyt historyczna i
trochę się sypie, a warto postawić przecież coś nowego co będzie
wyglądać jak dawniej, tylko że będzie nowe i w dodatku będzie
centrum handlowym. Tok rozumowania w sumie słuszny, ale coś tu
jednak nie teges...
le centrum |
parkowanie |
pan ma relaks |
'stara' starówka, do wyburzenia |
więcej starówki |
tańczący policjant! czad! |
ziom z deską i koniem |
Jako, że zimnostan nie odpuszczał,
zwiedzańsko ograniczaliśmy dość mocno. Kunming zresztą słynie z
tego, że nie ma tam za wiele do zobaczenia, więc nie trzeba się
nigdzie śpieszyć i można np. usiąść w parku i napić się
herbaty, podglądając ludzi pykających w szachy, wsiąść w
autobus i przejechać się od pętli do pętli, znów napić się
herby i tak jakoś się obijać dzion cały. Fajne to całkiem. Kilka dni upłynęło
nam na niczym szczególnym, głównie odsypianiu dość
intensywnych tygodni ostatnich i ogólnie takiemu życiu w zaciszu
domowego ogniska (czyt. wyjściu rano po bułki i takie tam), tylko
że 12 tysięcy kilometrów od Trójmiasta.
prace domowe |
Jako, że ciężko tu z angielskim i
nawet takie międzynarodowe zwroty jak yes,no, one beer, nie
działają, mogliśmy zacząć praktykować nasz chiński. Umiemy ma,
ḿa,
ṁa, ɱa
(czyli koń, matka przeklinać, konopie) i kilka podobnych. Jakoś
się toczy, choć jakiekolwiek próby konwersacji z lokalesami padają
po ok 2 minutach, chyba że wytoczymy naszą tajną broń, otrzymane
w Laosie rozmówki polsko-chińskie (dzięki Asia, jesteś wielka!).
Wtedy nasze zdolności lingwistyczne wskakują z miejsca na poziom
ekspert i udaje nam się powiedzieć np., że nie mówimy po chińsku
(wo bu huj dziang dżong wen) albo coś podobnego. Jako, że
mandaryński (oficjalny język Chin) jest językiem tonalnym, to
pewnie i tak wychodzi na to, że obrażamy czyjąś rodzinę i
domagamy się smażonej miotły, ale staramy się.
krzyżówka |
Wiele się rozpisywał nie będę, bo przed nami meta. Hong-Kong już blisko!
0 komentarze