Kambodża
Penom Penh
Na longu wzdłuż Mekongu. Część kolejna, w sumie to epilog taki.
Phnom Penh. Miasto pomiędzy chaosem
New Delhi a nowoczesnym szaleństwem Bangkoku. Miasto wesołe, ale z
tragiczną historią. Miasto, w którym nasza spora ekipa uderza w
zupełnie różne strony. Ale najpierw je pająki i pije po raz
ostatni Mekong whiskey.
cip cip mister, taksi taksi |
Miasto jest dość bezpośrednie, albo
je się polubi, albo nienawidzi. I na początku obstawialiśmy,że
będzie to druga opcja. Syf na ulicach, męczący taksówkarze,
deszcz, hotele z jaskiniami zamiast pokoi, szału nie było. Nie
zraziło nas to jednak, po krótkim rekonesansie centrum znaleźliśmy
rewelacyjny bulwar nad rzeką Tanle Sap, tuż przed jej połączeniem
się z Mekongiem, gdzie tego dnia, a także podczas wszystkich
wieczorów, relaksowaliśmy się, sącząc Mekong Whiskey i debatując
na tematy życia, wszechświata, mizerii i całej reszty też.
Mekong jest wyżej... |
Zwiedzańsko w sumie to zaczęliśmy od
ambasady Chin, gdzie elegancko ubrani (tzn, jak zawsze, ale nieco
lepiej) udaliśmy się z Agatą prosić grzecznie o wpuszczenie nas
do CHRL. Na nic się zdało nasze ranne strojenie, bo ambasada była
zamknięta. Przesunęliśmy w takim bądź razie plan wizowy na dzień
następny (co i tak niewiele dało i przełożyliśmy to na Wietnam),
i ruszyliśmy obadać podobno super rosyjski market, który nie był
ani super, ani rosyjski. Serio, w moim wyobrażeniu miały być
szemrane interesy, kałasznikowy spod lady, pierogi ruskie itp., a
były podróbki Levisa i wszędobylskie piżamy z Angry Birds.
Oblężeni przez te ostatnie, uciekliśmy dalej. Pałac Królewski i
centrum świątynne prezentuje się naprawdę fajnie, a jeszcze
wypadają okoliczne muzea i salony wystawowe, gdzie można podziwiać
zarówno zbiór królewskich siodeł dla słoni, jak i wygląd
tradycyjnego khmerskiego domostwa. Eksplorując miasto w dniach
następnych zahaczyliśmy też o kilka marketów (tak dla
odmiany...), szczególnie przypadły nam do gustu działy spożywcze,
gdzie oprócz normalnej szamy szło znaleźć pająki, embriony
kacze, świeżo smażone żaby i inne dziwne rzeczy, które są tu
zupełnie normalne, a dla naszych kubków smakowych są niczym banan
dla przeciętnego pingwina.I tak też upływały nam dziony, nie
robiąc za wiele, spotykajac starych znajomych i poznając nowych,
jeżdżąc na deskach po mieście nocą w poszukiwaniu ciekawych
pubów, obijając się i aktywnie ćwicząc w sztuce targowania.
hamak, kiełbasa, czad! |
mieszkanko królewskie |
Budda |
nie Budda |
ulica (jak widać) |
balwierz kambodzański |
włochate kraby |
Pani Bazarowa |
i-klapki |
Było fajnie, a teraz będzie poważnie.
Kambodża, wcale nie tak dawno, była rządzona przez Czerwonych
Khmerów. Reżim na którego czele stał Polpot, przywódca, który
mimo odebania wykształcenia w powojennej Francji wrócił do kraju i
w imię dobrobytu wybił 25% własnego narodu. Generalnie to uznał,
że inteligencja w „Demokratycznej Kampuczy” to rzecz niewskazana
(i większość zamknął w więzieniach lub skazał na śmierć),
miasta nie pasują do krajobrazu i tak też sporą część Phenom
Penh wysiedlił na prowincję, zmuszając do pracy w obozach.
Oczywiście wielu osobom się to nie podobało (zresztą nic
dziwnego) i one trafiały do S-21. Szkoły w centrum miasta,
przerobionej na więzienie dla buntowniczego elementu. Miejsce
przytłacza. Po pierwsze faktem, że widać w nim pozostałości
szkoły (w salach, przerobionych na cele) pozostały nawet tablice,
po drugie, tym że w ciągu kilku lat zgninęło tam ok 20 000 osób,
a do tego działo się to wszystko ok 30 lat temu i to ku
przyzwoleniu ludzi, którzy kształcili się w Europie, znali skutki
II Wojny Światowej, a kierowani nie do końca zrozumiałymi ideami,
popełnili coś takiego...
Relikty reżimu Polpota są łatwo
spotykane do dziś. By daleko nie szukać, spora część kraju jest
nadal zaminowana.
Patrząc przez pryzmat ostatnich
dziesięcioleci, szokuje to, jak radośni są mieszkańcy stolicy.
Bez kitu. Tak miłych ludzi nie spotkaliśmy od dawna. Czad. Kambodża
definitywnie zajęła wysokie miejsce w planach powrotu do Azji. Tym
bardziej, że nie udało nam się odwiedzić Skateistanu, który
lubimy i gdyby nie to, że mocno działają z nowym skateparkiem dla
dzieciaków, pewnie byśmy razem się pobujali na deskach. Tak
skończyło się na browarkach. Też nie było to złe, ale jest
pewien skejtowy niedosyt.
jesteśmy smutni, jak ta solniczka |
A propos niedosytu. Po kilku dniach w
stolicy, którą strasznie polubiliśmy, w której się nie raz
zgubiliśmy, na dachach whiskey piliśmy i ogólnie się wczuliśmy
(i chcemy koniecznie wrócić), nadszedł dzień rozpadu drużyny.
Szkoda trochę, bo to dobra banda i dobre 3 tygodnie były. Pewnego
nie tak ładnego poranka całą zgrają się wyściskaliśmy, piątki
przybiliśmy i my, czyli Agata i ja ruszyliśmy dalej na wschód do
Wietnamu by złapać się z Jacem, a reszta na zachód by tam się podzielić jeszcze
bardziej.
Asia, Kuba, Kuba, Micz, thank You from
the mountain (bo w górach w Wietnamie jesteśmy) ! Widzimy się po
powrocie na kuchennych rewolucjach.
2 komentarze
A czemu wy wogóle na longboardach nie jeździcie tylko jedzenie pokazujecie?
OdpowiedzUsuńBez sensu ten wasz wyjazd!
no ostatnio nadrabialiśmy stracone kilogramy, ale teraz ciosamy aktywnie, na dniach longowy raport z wietnamu będzie. Smiganie w tłumie skuterów jest całkiem niezłą zabawą:)
OdpowiedzUsuń