Może i nie expresowo, ale w dobrym stylu


Dotoczyliśmy się właśnie do miasta słynącego z kebapczy (i nie jest to Berlin!), gdzie można wsiąść w busa i w 10 min być na innym kontynencie, tylko po to by wypić kawę po turecku. Bilans ostatnich 5 dni to 2 400 km, 8 stopów, 2 busy i sporo fajnych akcji na trasie. A było to mniej więcej tak...



 Na dobry początek naszej wyprawy wypadało się zmierzyć z wzorowym stanem naszych autostrad przed Euro 2012, którymi podobno można szybko i sprawnie dostać się w każdy zakątek kraju. Może i kierowcy z entuzjazmem reagowali na tabliczkę Hong Kong na wylotówce z Wawy, ale nie zmienia to faktu, że po całym dniu jazdy skończyliśmy w okolicy Cieszyna. Prawdopodobnie to jakiś spisek konkurencji albo coś, inaczej się tego nie da wytłumaczyć.

Nie zraziło nas to jednak i po premierowym L’n’r camp w beskidzkiej dziczy ruszyliśmy dalej, do kraju z dziwnym językiem, gdzie pijąc śliwowicę mówi się egeszegedre, a pewien niewysoki, nieco dziwny pan mówił, że Warszawa niedługo będzie wyglądać jak ichniejsze główne miasto. I w sumie to mogłoby tak być - Budapeszt naprawdę daje radę, szczególnie gdy dostaje się za opiekuna Katę, która zapewniła nam dwa dziony pełne atrakcji: od dzikich downhilli z peelingiem, przez nocne sesje nad Dunajem, aż po kulinarne rozpasanie i międzynarodowe rozgrywki w ping-ponga.
Kata - jak zawsze szyk styl i klasa
instruktaż
Budapest cruisin
widokowo
tak nas zapamiętają

Dalej na trasie pojawiła się Serbia, kraj nieco dziki i autostopowo działający mniej więcej tak sprawnie jak podryw na 16letniego Opla Corse... tak więc, jedynym skutkiem kilkugodzinnego stania przy autostradzie była inhalacja spalinowa. Na szczęście, późną nocą i po 5h bez skutecznego szukania podwózki wybawiła nas Ana, która nie dość że podrzuciła nas pod Belgrad, to wykazała się iście słowiańską gościnnością i udostępniła 2 wyra u siebie w domu, bo nie wypada spać gdzieś po krzakach. Z propozycji oczywiście skorzystaliśmy i przy okazji nieco serbskiej okolicy zwiedziliśmy. Następny dzień niewiele zmienił w kwestii tematu stopowania i gdy już planowaliśmy poddać się, wpadły nam dwa szybkie kursy do Nis, gdzie w bonusie dołączył do nas Sebastian, jadący sobie lądem do Indii. Powiększenie brygady należało godnie uczcić, więc zainwestowaliśmy w lokalne produkty fermentacji owocowej, dzięki czemu zyskaliśmy uznanie młodzieży lokalnej i nieco się o tym kraju dowiedzieliśmy. Na przykład tego, że niewiele potrzeba by taki lokales się zdenerwował na drugiego, a jak się zdenerwuje to sprawę załatwia sprawnie przy pomocy sierpowego, rozsmarowując kolegę na ulicy. Trochę się zrobiło niefajnie, więc zabunkrowaliśmy się na bus stacji i do rana czekaliśmy na transport, pykając sobie we fresbee i trenując nowe triki na blacie.
Serbia backcountry
integracja międzynarodowa

trochę więcej integracji

Bus express (niecałe 200 km w 5 godzin…) do Sofii, gdzie udało się szybko zdobyć nocne bilety do Istambułu, uskutecznić zwiedzańsko i do tego sporo z deską pośmigać po okolicy. Miasto naprawdę daje radę, zarówno od strony zabytkowej, jak i wyluzowanego klimatu, który nieco nam się udzielił i wzorem miejscowych zalegliśmy sobie w parku na relaksie. Kiedyś trzeba co nie?
jak sie nie myje to trzeba wietrzyć



"na takich do Hong Kongu jadą"
Sofia'n'roll
Pełny set fotek z trasy TUTAJ

You Might Also Like

6 komentarze

  1. Chłopaki trzymam 4 kciuki za podróż i kurna jakby nie patrzeć---zazdroszczę jak jasna cholera ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Elegancko!Czekamy na jakieś fotki i wrażenia z Nepalu :) Pozdro!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. No i 100 lat Jaca!!! Stary Człowiek i Indie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki, dzięki. Także czekamy na Nepal, fotki i wrażenia na pewno się pojawią ;)

    OdpowiedzUsuń