Bhote Koshi trippin


Rafting w Nepalu, 20 km od granicy z Tybetem? Damn, czemu nie! Choć moja wiedza odnośnie pontonowych spływów po rwących rzekach była porównywalna do poziomu informacji o działaniu mikrofalówki (tzn. klikasz i no... działa... jakoś), opcja sprawdzenia jak to wygląda na jednej z najbardziej cenionych rzek świata brzmiała zachęcająco.


Może i miałem pewne opory odnośnie debiutu na rzece ocenianej jako 4-5 (w skali do 6), ale kurde, ostatnie kilka dni były ciężką tyrką z nagrywaniem nepalskiej wersji naszego hymnu Euro, czasem trzeba sobie zrobić wakacje. Wbiliśmy się więc w busa, który przebijając się przez drogi, bezdroża i zapory drogowe (nadal strajk) kierował się coraz bardziej w kierunku himalajskiej dziczy, gdzie początek brała osławiona Bhote Kosi (w luźnym tłumaczeniu – „siema z Tybetu”). 

To tacy prawie my, bo my oczywiście jesteśmy fajniejsi.
Zdjęcie z: www.udnepal.com
W bandzie naszej pojawiło się nieco nowych osób, które podzielono na 2 pontony - ten fajniejszy, (czyli nasz) z dodatkiem Beatrice z Lionu i duńczyka z Danii, obowiązkowo wspierany przez głównodowodzącego całemu przedsięwzięciu, którego imię pozostaje nieznane, ale krzyki „forward! Faster! Get down!” pewnie nie raz ratowały nas od finiszu na skale. Był jeszcze drugi skład, ale był nudny jakiś, więc oszczędzę opisu.

Przechodząc do meritum – dwa dni mieliśmy przebijać się przez katarakty o radosnych nazwach takich jak „Żaba w mikserze” czy „Boże, co robić!?”. Na początek zapewniono nam widokowy spływ po niższej partii rzeki, gdzie skupiliśmy się raczej na sprawdzaniu jak to wszystko działa i podziwianiu okolicy (a było co podziwiać, choć widok wiosek z kanalizacją ewidentnie w naszą stronę nie zachęcał do kąpieli). Dzion drugi okazał się konkretnym atakiem na górną partię rzeki, gdzie sporo się działo, a widoki były dostępne tylko w krótkich przerwach pomiędzy wyczynowymi odcinkami. Nie obyło się bez akcji ratunkowej (niepolska część przypadkowo opuściła pokład), kilku zawieszek na skałach i skakania do wody z pięciometrowych klifów (tak w przerwie). 

dzień 1 - część zapoznawczo-widokowa

dzion 2 - część rozrywkowo-wyczynowa

 Dodatkowo, na noc podrzucono nas do Boarderland Resort, miejscówki położonej tak malowniczo, że taki Jan Matejko by się pociął z zachwytu (on w sumie z pejzażami za wiele wspólnego nie miał, ale może w tle by wstawił jakiegoś Stańczyka czy Grunwald). Himalaje, bananowce, rzeka, tarasy ryżowe, wiszące mosty, kozy posilające się fragmentami krajobrazu - atom po prostu. Dbano tam o nas z całej siły (tzn. była ciepła woda) i gdyby nie trzeba było wracać to pewnie i byśmy tam zostali.

widokowo raz
widokowo dwa
widokowo trzy
Long'and'roll camp - wersja economic deluxe
Ale nie zostaliśmy. W ogóle to czas jakiś jesteśmy już w Pokharze i też jest tu zacnie. Jak dobrze pójdzie to pokażemy Bhote Koshi w nagrywce, ale jak na razie to się komp obraził i nie wiadomo co z tego będzie.


 ps. Jakbyśmy kogoś natchnęli i przejechałby 7 000 km by sobie poraftingować, to polecamy Boarderlands na Thamelu w celach organizacyjnych.

You Might Also Like

0 komentarze