Dharamsala - górskie widoki i imprezowe wyskoki

Po całym tym bajzlu w Delhi należało na chwilę dojść do siebie, a Dharamsala, małe miasteczko w górach i schronienie tybetańczyków na wygnaniu, wydawała się idealnym rozwiązaniem. Było chłodno (czasem zimno), były widoczki, zaawansowana integracja i w ogóle było fajnie.

I nic mnie nie pogryzło!


Podczas pierwszego skate/long wypadu do Indii miejscowość okazała się ostoją relaksu, nawet pomimo pewnych nieciekawych wydarzeń, które może pominę, bo już dawno minęły. W każdym razie szło tu wybornie odpocząć, co planowaliśmy i tym razem. Chyba się udało, choć w ciągu kilku lat miejsce stało się celem wakacyjnych wycieczek hindyjczyków, co znacznie podniosło poziom hałasu i bajzlu na ulicach. Mimo to klimat okolicy, kadzidła palone co rano przez naszych gospodarzy, tybetańska szama (nawet nie wiecie jakie wspaniałe rzeczy potrafią zrobić z makaronem!), widoczki na lodowce i temperatura znacznie niższa niż w centralnych Indiach (czyli tylko ok 30 stopni), sprawiły, że nieco nam się zaległo i nikomu się stąd ruszać nie chciało.

Wakacje!
Jako, że okolica nie obfituje w sensowny asfalt, trzeba było sobie znaleźć jakieś inne zajęcia. Jacek i Agata aktywnie udzielali się na scenie imprezowo – towarzyskiej, a mnie naszło na włóczenie się po górach z plecakiem. W każdym razie każda część bandy naszej reprezentowała godnie, czy to do późnej nocy, czy pokaźnej wysokości.

Jeśli chodzi o wysokość w m.n.p.m. to było to tak. Jak widać na załączonej ilustracji nr 1, w tle jest góra. Dość spora, 4 300 metrów. Z górami bywa tak, że chce się na nie wejść, niezbyt wiadomo dlaczego, bo to przecież męczące, niebezpieczne i w ogóle, ale się chce. Ja też sobie powiedziałem, że tą na tą górę wejdę i przez 2 następne dni wlokłem się, na przemian marznąc (w nocy było ok 5 stopni) i padając z gorąca, w kierunku szczytu. Co prawda w trampkach nie dało się zbytnio wejść wyżej niż 3 600, czyli do punktu zwanego Lahes Cave, ale ta wysokość, w połączeniu z dość pokaźnym lodowcem i totalnym zmęczeniem materiału, była w pełni satysfakcjonująca. Widoczki okazały się takie jak na dole, tylko że odwrotne, tzn miasto było małe, a góra duża. No i wszystko dookoła prezentowalo się niczym szwajcarska łąka na wiosnę (kwiatki, kozy i takie tam).

widok za milion dolarów (w sumie to 2 500 Rs)

kuzy

szwajcarska łąka

Lahes Cave
 Po powrocie nastąpiła seria niespodziewanych spotkań (np. z Sebastianem niemiaszkiem, którego poznaliśmy w Turcji i który lądem jechał do Indii), w których 66,6 % naszej brygady aktywnie udzielało się do rana, a 33,3 (czyli ja), dochodziło do siebie i odsypiało. Następnego dnia całą bandą zrobiliśmy jeszcze wypad nad strasznie widokowy wodospad, gdzie mogliśmy podziwiać tandetny zachód słońca (nie zmienia to faktu, że był piękny, ale wiecie, te wszystkie czerwienie, mgły nad górami itp., mało oryginalne).

Agata... kulturalnie

spadająca woda, czyli wodospad

szczyt bezguścia

Przed nami powrót do gorąca, powrót do questów i chaosu hinduskiej ulicy, nie będzie lekko, ale zaczynamy wypad na południe. Pierwszy przystanek – złota świątynia w Amritsar!


Tak na koniec. Kwestia Tybetu i praw człowieka to temat dość długi i ciężko byłoby go tu wpasować, lecz myślę, że całą bandą polecamy dowiedzieć się czegoś, bo warto. o!

A TUTAJ jeszcze trochę zdjęć od Jacka

You Might Also Like

1 komentarze