Na longu wzdłuż Mekongu. Część czwarta, księga druga. 4 000 wysp.

Nudna i możliwa do pominięcia część, w której najpierw odbywamy traumatyczną podróż lądowo-wodną, a potem praktykujemy wiejski chill out na Si Phan Don. Taki wiejski wiejski.
500 km Kunglor do Si Phan Don (czyli krainy 4 000 wysp na Mekongu) było jedną z gorszych podróży w całym naszym tripie. Wczesnym rankiem pożegnaliśmy bliskie nam wioskę, pomachaliśmy dzieciakom, pani gospodarz, kucharzowi i reszcie populacji, ja zgubiłem kłódkę do plecaka, po czym pojechaliśmy mini busem do bliżej nam nieznanego miasteczka, gdzie przesiąść się w busa jadącego do celu.

pożegnanie z Kunglor
No i popołudniowo wylądowaliśmy w Thakiek. Nie ma tam nic, totalnie nic ciekawego. Płynie Mekong, teren dookoła przybiera topografię naleśnika, na ulicach pustki, nuuuuda. Przeszliśmy się po okolicy, przejechaliśmy tuk-tukiem, którego kierowca miał takiego zeza, że widział wszystko tylko nie drogę z przodu, wróciliśmy na dworzec i kwitliśmy ok 3 godziny. Na pytanie czy autobus, w którym mamy spędzić całą noc i część dnia następnego, posiada klimatyzację, otrzymujemy odpowiedź twierdząco-przeczącą, więc jesteśmy gotowi na wszystko.
dzieci z dworca Thakhiek

 No... prawie wszystko. 15 godzin w busie który nie posiadał standardu wcale, nawet gdy wyjeżdzał z hali produkcyjnej. Nic, ani troszeczkę. Z nami na tyle jedzie karton pełen gęsi, lokalesi charczący przez okno, „stewardessa” o wyglądzie Renaty Beger i niezłym basie oraz laotański odpowiednik Rambo (kwaczący karton należał do niego chyba). Na dodatek w środku nocy kierowca uznał, że pora na odpoczynek, zatrzymał się i poszedł spać. My też... gęsi nie.
Po wysiadce okazało się, że musimy wziąć łódkę i nią jeszcze 2 godziny płynąć na wyspę Don Det, na której znajduje się lowbudżetowa baza noclegowa. Zamiast mózgów posiadaliśmy tymczasowo budyń, więc bez większych targów przytaknęliśmy łódkowemu.
o gęsiach co busem jeździły
pimp my ride
Agata udaje że jest fajnie

4 000 wysp mają być jedną z więszych atrakcji Laosu. Zupełnie nie wiemy czemu. Miejsce jest końcem świata, może i malowniczym, ale bez przesady. Rzeka zalewa całą okolicę, pozostawiając tu i ówdzie skrawki ziemi. Podobno w rzece żyją delfiny słodkowodne, ale to też nudne zwierzaki (za przeproszeniem dla fanów delfinów słodkowodnych).
Wioska w której spaliśmy składa się z kilkunastu bungalowów, krów, kur i innych przykładów żywego inwentarza, a także pewnej ilości lokalesów, totalnie nie znających się na gotowaniu. Aktywności sprowadzone są do leżenia w hamaku lub odwiedzania lokalnych knajp, w których serwują wesołe ziemniaki. Hamaki eksplorowaliśmy dogłębnie, na ziemniaki nie było parcia, nawet te wesołe. Po 38 godzinach i 6 piwkach, obawiając się odleżyn, opuściliśmy wyspy udając się do Kambodży. I tyle...

hamak banda
wyspa 3582

wyspa 2163

Pani Pogodynka o nas pamięta... oj pamięta, monsun time, wyspa 1692

You Might Also Like

1 komentarze