Na longu wzdłuż Mekongu. Część trzecia, księga trzynasta. Afera w stolicy i góry od spodu.

W której nasi bohaterowie najpierw oddają się francuskim rozrywkom, później nie oddają laotańskiej policji, podziwiają szalone wizje pewnego człowieka, a na koniec znikają w otchłani pod górami.
ciemne chmury w kolorze bieli
 By nie przeciągać, bo jak się napisze „francuskie rozrywki” w nagłówku, to pewnie wszyscy myślą o czymś innym niż to co w rzeczywistości robiliśmy. Z Vang Vieng zjechaliśmy do Vientiane, stolicy Laosu. Miasta (tak jak inne) pełnego kolonialnej architektury, dobrej szamy i eleganckiego bulwaru nad Mekongiem, który tu oddziela Laos i Tajlandię. Widokowość tego ostatniego skłoniła nas do zakupu 5 litrowego worka z winem i paczki fajek, by wieczorem poczuć się jak francuscy kolonizatorzy, którzy Vientiane rozbudowali, zmienili jego nazwę (gdyż nie potrafili wymówić Wiang Iung), a potem sobie poszli, zostawiając onomastyczny chaos, niezłe bagietki i łuk triumfalny.

landszaft z małolatem
cała banda
 Wracając do tematu. Siedzimy sobie z tym winem, smakującym jak wszystko tylko nie czerwone półwytrawne, co niektórzy lulki palą, atmosfera jest niezwykle sielankowa i w ogóle grande incroyable bonne belle bons amis. Brakuje tylko akordeonu i mima. Nasza obecność okazała się jednak poważnym problemem dla panów z policji, którzy otoczyli nas, przeszukali, sprawdzili co pijemy, znów przeszukali i uznali że idziemy z nimi. Stwierdziliśmy, że nigdzie nie idziemy, bo niezbyt wiemy o co chodzi, a że oni nie halo po angielsku, to że też chcemy tłumacza. A oni nadal, że my z nimi i skaczą dookoła z kajdankami i innym nieprzyjemnym sprzętem, ewidentnie psując nam wieczór. Zajęło to ok dwie godziny, po których zmienili zdanie i zaczęli się domagać kasy, której jako biedna polska młodzież nie posiadaliśmy, a nawet jakbyśmy posiadali, to nie widzieliśmy powodu pozbywania się jej. W końcu kazali nam spadać, bo było już późno i chyba też chcieli do domu. 

Następnego dnia, dla ukojenia nerwów, zafundowaliśmy sobie spacer po atrakcjach okolicy. Łuk triumfalny był całkiem spoko, do tego oferował eleganckie widoki, Golden Pagoda i świątynie były po prostu złotą pagodą i świątyniami, a grande finale wycieczki był Buddha Park. Szalone miejsce, będące szaloną wizją pewnego człowieka, który postanowił pogodzić buddyzm i hinduizm, a dla potwierdzenia swego planu wyrzeźbił w okolicy kilkadziesiąt rzeźb przedstawiających coś, co w jego mniemaniu było artystyczną realizacją własnych poglądów. Dodać należy, że talentu rzeźbiarskiego nie miał więcej niż tchórzofretka, więc powstało sporo dziwnych rzeczy.

arc de triumphe
le rue
obserwator
golden temple
nie wiem, no nie wiem no
scenka rodzajowa

Jako że czas nas gonił, a rozrywek wielkomiejskich mieliśmy dość, ruszyliśmy na prowincję. Celem była jaskinia Konglor. Dojazd był raczej bezproblemowy bo 2 lata temu zbudowano tam drogę, lecz (ku naszej radości) nie zbudowano wiele więcej. Zamieszkaliśmy w wiosce na końcu asfaltu, która nie oferowała zbyt wiele oprócz widoków za milion dolarów (a płaciliśmy za nie 2 dolary za dobę, bez ciepłej wody). Co by tu wiele pisać, wyglądało to o tak:

brak słów
małolaty
familia (foto Asia Jurga)
bożyszcze nastolatek na wybiegu (foto Kuba Czajkowski)
czołg i motor (foto Kuba Czajkowski)

rozkmina (foto Kuba Czajkowski)
hell yeah (foto Kuba Czajkowski)
freestyle session (fot. Kuba Czajkowski)
asfalt się skończył (foto Kuba Czajkowski)

Takie okoliczności skłoniły nas do urządzenia sobie ogniska, a do ogniska najlepiej pasuje coś do picia. Nabyliśmy więc butelki niesamowicie podobne do naszych soków Tymbarka, lecz wypełnione ryżową whiskey, którą z radością konsumowaliśmy. Zeszło się nawet kilku lokalesów, zaciekawionych co te białasy wyprawiają i po co im ognisko skoro nic nie gotują. Poczęstowaliśmy ich whiskey i się strasznie cieszyli, a my cieszyliśmy się z nimi, bo nie ma nic lepszego niż wspólne cieszenie się wśród pól ryżowych. Długie nocne polaków rozmowy zakończyliśmy pewnie późno, aczkolwiek szczegóły nocy są niepewne nawet po drobiazgowym dochodzeniu.
zestaw młodego harcerza

 Konglor – jedna z najciekawszych jaskiń w Azji Pd-Wsch., składała się z mega wielkiej ilości stalagmitów, stalaktytów i czegoś co Agata określiła jako skalna wagina (...). Do tego oferowała podziemne plaże, podziemne wodospady i dużo innych podziemnych atrakcji, które z zachwytem na naszych słowiańskich papach chłonęliśmy. Góry od spodu oglądaliśmy blisko 3 godziny, pływając łódką po zakamarkach podziemnej rzeki. Wielu zdjęć niestety nie ma, bo pod górami jest ciemno i mokro, a to fotografii nie sprzyja.


jaskiniowcy
góra od spodu

sala pierwsza

sala druga
wyjście

Tak na koniec. Wioska Konglor ma jeszcze jedno miejsce godne odwiedzenia, Komming restaurant, gdzie prosząc o sałatkę z papai kucharz idzie za róg, bierze kija i wali w drzewo papajowe aż jedna spadnie. Do tego robi najlepsze red curry na świecie. Dbał o nas strasznie ten pan, a my byliśmy mu wierni cały pobyt i do tej pory z łezką w oku go wspominamy. Jeśli tam będziecie, zajrzyjcie koniecznie.

Niestety, czasy red curry i górskich krajobrazów się skończyły, widzimy wielką płaskość na horyzoncie. Cel kolejny to 4 000 wysp na Mekongu.

You Might Also Like

1 komentarze

  1. Nie wiem co napisać? określenie tych dwóch postów z 7 i 8 września 2012 - SUPER to tak j !akby nic nie napisać

    OdpowiedzUsuń