Rosja - część pierwsza, Władywostok

Czyli – dalej już się nie da!

Po dość traumatycznym przebijaniu się przez granicę Chińsko-Rosyjską trafiliśmy w końcu późną nocą do Władywostoku. Już w busie zrobiło się całkiem miło, gdy jeden pan chcący potrenować angielski zabrał się za konwersację, a potem nawet podwiózł do naszej nowej miejscówki na spanie. Przygarnął nas Leo, strasznie spoko koleżka, który odpalił nam kanapę i przez kilka dni razem ze swoim szefem, Dimą, pokazywał miasto. Od dobrych knajpek po dobre widoki. Zacnie było. Nasz gospodarz wykazał się przekozackim gustem muzycznym, więc nie obyło się bez karaoke w samochodzie i koncertu, na którym kapela grająca disco-punk wykonała tylko jeden kawałek, bo wokalistce siadły struny głosowe. Ale kawałek był dobry, więc nie żałujemy.

 Władywostok w ogóle to taka Gdynia, tylko że zamiast Bałtyku jest morze Japońskie. Jest Kamienna Góra, gdzie można sobie popatrzeć na okolicę, jest Bulwar, jest Svetlanskaya, która wygląda prawie jak Świętojańska (w rzeczywistości wygląda lepiej, ale to nic). Jest też dużo miejsc, które nie wyglądają jak Gdynia, nie mamy tak okazałych mostów, zaparkowanej na bulwarze łodzi podwodnej i china-town, ale generalnie to przez 3 dni czuliśmy się prawie jak w domu.
Bulwar

hala targowa
tak by mogła wyglądać Gdynia, spoko podwórko
Kamienna Góra
Plaża Śródmieście
San Francisco

W tym jakże sympatycznym miejscu zakończyło się nasze trwające pół roku parcie na wschód. Dalej się nie da. Nie da się i już. Poza tym jesteśmy prawie miesiąc spóźnieni, pada śnieg i dzieci lepią bałwany, a my nadal ciosamy w tenisówkach. Odpaliliśmy więc ostatni longboarding w Azji i ruszyliśmy podziwiać Syberię zza okien pociągu...

lato...
ostatni cruising w Azji


Przez tydzień...

160 godzin...

Trtytrytry...

You Might Also Like

0 komentarze