Weird and wonderfull Kuala Lumpur

Chyba każdy lecący w tropiki pisze z pełnym patosem o tym pierwszym wdechu gorącego, wilgotnego, dziwnie pachnącego powietrza zaraz po wejściu z samolotu. Wiecie dlaczego? Bo jest gorące, wilgotne i dziwnie pachnie!

.

Tak, chwilę potem każdy dziwnie pachnie, ja do tego zastanawiam się po co wziąłem zimową czapkę. No nic, pewnie się do czegoś przyda, np. do schowania w nią… nie wiem. Pewnie się nie przyda, ale zawsze warto mieć co nie? Jeśli wiecie co z nią zrobić to chętnie przygarnę info.

Metro, więcej metra, 30 stopni, duszno, milion ludzi i wszyscy w japonkach. Jest też kilka Japonek, ale to chyba nic dziwnego w Kuala Lumpur, mieście gdzie mieszają się wszystkie narodowości okolicy. Zapowiada się nieźle, a tak dla przykładu – mam pod hostelem w Chinatown sklepy z choinkami bożonarodzeniowymi (mają nawet podkręconą klimę by było zimniej), niedaleko Turcy w czapkach św. Mikolaja sprzedają lody Tajkom. Na Jalan Alor (taki ichniejszy Monciak), jest jak w Sopocie, a w Little India jest niezły bajzel i chaos (serio, gdy wszedłem tam na ryniacz i zaczęło się o mnie obijać i ocierać 2030404 osób to przypomniałem sobie dlaczego unikałem hinduskich ryniaczy).

Chińczykowo

Małe Hindsusowo
korkowo
zjadłem
Więc jestem w Kuala Lumpur. Coś trzeba porobić. Z rana wypada chwilę pośmigać po ulicach. Totalny czad, choć ogarnięcie, że ruch jest tu ten innostronny chwilę zajmuje. Pewnym plusem było to, że prawie wszystko stoi w korkach, więc można sobie sprawnie lawirować pomiędzy taksami, busami, sprzedawcami czegoś co warto pewnie kupić i wszystkim innym co się przemieszcza po ulicach. Dobrze to zrobiło – kilkanaście km w nogach, czasem z górki, czasem pod górkę, czasem za skuterem albo za taksówką dobrze robi na głowę.

Niekoniecznie robi na płuca, więc po dwóch dniach ciosania po okolicy miałem dość i postanowiłem poszukać czegoś zielonego i z łodygą.  Najlepiej dużo. Wsiadłem więc w busa, zajechałem do miasteczka Klang (taki odpowiednik Radomia, ale nad morzem), z niego dostałem się na wyspę Pulau Indah, która oprócz części z portem sklada się z części z kokosami, bananami i (o dziwo) konkretnego asfaltu. No i tak się odpychałem, a lokalesi patrzyli na takiego białasa i się cieszyli. No i też się cieszyli i wszyscy się cieszyliśmy a potem monsun tak pozamiatał temat, że nie było z czego się cieszyć…  

wiocha
Na szczęście stop w Malezji działa wybornie. Łapałem może 10 minut, z czego 6 zajęło mi kupno czegoś do jedzenia. Niepotrzebnie bo razem z podwózką dostałem też pasze na pół dnia i jeszcze ostrzeżenie, że mam tak nie jeździć bo to niebezpieczne i ludzie niemili. I potem odwieziono mnie na autobus i jeszcze proponowano taksówkę bym się aby nie zgubił…

To bycie w zielonym całkiem mi się spodobało, więc następnego dnia z rana ruszyłem do całkiem sporego parku w centrum miasta okazał się całkiem spoko, do tego trafiłem na Raofa i Tengku, którzy też śmigają sobie na deskach i tak jakoś wyszło, że zrobiliśmy kilka fajniejszych górek i do tego jakąś sesyjkę z triczkami, spoko ekipa i zresztą na pewno się tu jeszcze pojawią.   
górka raz

górka 2

 No, to by było jakoś mniej więcej tyle, choć na pewno był super wieczór z sushi i Zu in Asia, która świetnie przybliżyła realia życia w KL i Malezji jako takiej, Kasią która się szlaja to tu to tam i mamy wspólnych znajomych, były też spoko popołudnia na dachu w hostelu i ogólnie to fajnie, tylko trochę tłoczno, duszno i ze spalinami.


A w ogóle to większość pierwszych dni jadłem. Ale o tym nie będę pisał, bo to zupełnie inna historia. Krewetki topione w smalcu to krok w szaleństwo...

You Might Also Like

0 komentarze