Adam Szostek
Agata Jednacz
azja
Cameron Highlands
cropp'n'roll
curry
Georgetown
herbata
Jacek Brychczyński
longandroll
longboarding
Malezja
szama
Malaysia foodporn
Sorry, ale nie da się tego inaczej zatytułować. Nie da się i już. Kuchnię Malezji można porównać do rozkładówki w Playboyu (nie, nie chodzi o to, że widać cycki), jest ostra, jest w pewien sposób perwersyjna, ale naprawdę trzyma klasę i ciężko się opanować by nie obadać co jest dalej. Generalnie - pełen wypas.
Tak, wiemy, że post jest nieco po czasie ale nie mogło go zabraknąć. Eksploracja menu jest wpisana w plan wyjazdu i nic na to nie można poradzić. Zresztą w Malezji ciężko odmówić zaawansowanych degustacji. Od pierwszej potrawy był efekt "wow" i ani razu chyba nie trafiło się coś, co okazało się ciężka przeprawą dla naszego układu trawiennego. Pełna petarda - nawet żaba z owsianką, wino na myszach i lody z czerwoną fasolką były naprawdę kozackie. Może to przez fakt, że dotarliśmy tu prosto z Indii i brak curry tak na nas zadziałał, a może po prostu malezyjczycy wiedzą jak się obchodzić z patelnią. Pewnie to drugie.
Na talerzach nadal sporo ryżu (w Malezji miesza się wszystko co tajskie, hinduskie i chińskie), ale w zupełnie innym wykonaniu, głównie smażony z sambalem, sosem sojowym i kilkunastoma innymi wynalazkami, których nie udało się zidentyfikować. Agata narzekała na braki makaronowe w Indiach, więc też mogła nadrobić (jak tylko udało się ją oderwać od słodyczy lub Nasi lemak).
Co do słodyczy to Malezja rządzi - streetowe przekąski na słodko są mistrzostwem świata, lecz trzeba mieć do nich szczęście. Generalnie 8 na 10 jest ekstra, a potem trafiasz na coś co wygląda jak ciastko czekoladowe, a okazuje się budyniem z jajek na twardo. Ludzie dziwnie się potem patrzą ...
Co by wiele więcej się nie rozwijać, oto krótki przegląd co lepszych ciekawostek z malezyjskiego gara.
No i są jeszcze duriany. Co by tu wiele nie mówić, wali to strasznie, tak mniej więcej gnijącą cebulą. Ale co ciekawsze, jak już zmysł węchu wyłączy się w ramach protestu to da się to zjeść (choć trzeba się przełamać) i nawet powiedzieć, że nie jest takie złe. Oto dowód.
Tak, wiemy, że post jest nieco po czasie ale nie mogło go zabraknąć. Eksploracja menu jest wpisana w plan wyjazdu i nic na to nie można poradzić. Zresztą w Malezji ciężko odmówić zaawansowanych degustacji. Od pierwszej potrawy był efekt "wow" i ani razu chyba nie trafiło się coś, co okazało się ciężka przeprawą dla naszego układu trawiennego. Pełna petarda - nawet żaba z owsianką, wino na myszach i lody z czerwoną fasolką były naprawdę kozackie. Może to przez fakt, że dotarliśmy tu prosto z Indii i brak curry tak na nas zadziałał, a może po prostu malezyjczycy wiedzą jak się obchodzić z patelnią. Pewnie to drugie.
Na talerzach nadal sporo ryżu (w Malezji miesza się wszystko co tajskie, hinduskie i chińskie), ale w zupełnie innym wykonaniu, głównie smażony z sambalem, sosem sojowym i kilkunastoma innymi wynalazkami, których nie udało się zidentyfikować. Agata narzekała na braki makaronowe w Indiach, więc też mogła nadrobić (jak tylko udało się ją oderwać od słodyczy lub Nasi lemak).
Co do słodyczy to Malezja rządzi - streetowe przekąski na słodko są mistrzostwem świata, lecz trzeba mieć do nich szczęście. Generalnie 8 na 10 jest ekstra, a potem trafiasz na coś co wygląda jak ciastko czekoladowe, a okazuje się budyniem z jajek na twardo. Ludzie dziwnie się potem patrzą ...
Co by wiele więcej się nie rozwijać, oto krótki przegląd co lepszych ciekawostek z malezyjskiego gara.
steam boat - całkiem ciekawy lokalny wynalazek. Wybiera się kilka bliżej nie zidentyfikowanych patyczków i smaży/gotuje wg uznania. |
Nasi lemak - lokalny klasyk śniadaniowy. Ryży, jajko, suszona ryba, orzechy i kokos. Wygląda lepiej niż smakuje. Dużo lepiej | . |
miskey - black label, specjalnie leżakowana,15 letnia. Smakuje jak whiskey, ale z myszami |
Penang laksa - wyspa Penang slynie z kulinarnych wypasów, a taka zupa jest stanowczo blisko szczytu. |
Herba foliowa jest zajawkowa |
wszystko, naprawdę wszystko z lokalnych Ramadan Market. |
Seafood na lowbadżecie |
podejrzana ciecz |
Zestaw "radosne popołudnie" - cena 40 zł. Czad co nie? |
Żelki szczęscia (tzn, albo jesteś szczęśliwy, albo trafiasz na tą o smaku jajka). |
No i są jeszcze duriany. Co by tu wiele nie mówić, wali to strasznie, tak mniej więcej gnijącą cebulą. Ale co ciekawsze, jak już zmysł węchu wyłączy się w ramach protestu to da się to zjeść (choć trzeba się przełamać) i nawet powiedzieć, że nie jest takie złe. Oto dowód.
0 komentarze