Tajlandia wyspowo, czyli wczasów ciąg dalszy

Tych wysp to w Tajlandii było sporo... i wszystkie tak samo przyjemne jak w Malezji, albo i lepiej. Każdy z nas wyspy robił nieco po swojemu i ta oto relacja jest stanowczo subiektywna, a Jacek pewnie na dniach zapoda swoją, a może i Agata coś od siebie dorzuci. W każdym razie - wyspy rządzą!


 Wjazd do Tajlandii odbył się bez większego zamieszania, rano byliśmy w Malezji, później był prom i sporo łażenia w upale z plecakami, i po kilku godzinach siedzieliśmy w Tajlandii na przystanku autobusowym zastanawialiśmy się co ze sobą zrobić. Z pomocą przyszedł nam pewien mieszkający w niedalekim Hat Yai nauczyciel, który co 3 miesiące przyjeżdża na granicę przejść się w tą i z powrotem, by przedłużyć wizę. Robi to od ponad 2 lat...
Co ciekawsze, tenże nauczyciel miał polskie korzenie i z radością pochwalił się swoją znajomością języka przodków. Mini quiz wielokrotnego wyboru – jakie słowo mógł znać?
a) przerzutki
b) kurwa
c) homeopatia

Pokrzepieni tym, swojskim niczym kaszanka z Żukowa, akcentem wsiedliśmy do busa, wysiedliśmy z niego po godzinie w mieście wyżej już wymienionym (totalnie bez sensu, bo zasłużyło się niczym szczególnym) i z lekka przysypiając czekaliśmy na dalszy transport w kierunku wyspy Ko Phanian. 

zmęczenie materiału...
poważne, jak widać...
 Autobus oczywiście nie przyjechał o czasie, a jak już przyjechał i spędziliśmy w nim chwilę, to chcieliśmy uciekać. Wszystko dzięki pani starającej się informować pasażerów o możliwości opuszczenia pojazdu, niefortunnie obdarzonej głosem, którym mogła spokojnie tłuc kieliszki. Jej „paaiii paaaiii paaaiii”, oznaczające postój, śni się nam do dziś. Nad ranem znów przesiedliśmy się na prom i po dłuższej chwili mieliśmy widoczek mniej więcej taki:

beach party babe
Ko Phanian to taka tajlandzka Ibiza, słynąca z mocnego party party, w tym legendarnego (choć rzadko kiedy pamietanego) Full Moon Party, zaczynającego się akurat dzień po naszym przybyciu. Jest to bardzo solidna potupanka z kilkoma scenami, masą Djów, wódką laną na wiadra (serio), kilkudziesięcioma tysiącami ludzi gotowymi na dziką odpinę.
Oprócz tego mniejsze bibki toczą się praktycznie codziennie i mają naprawdę niezłą obsadę, o czym miałem się okazję przekonać na bifore party przed główną imprezą. Uciekłem z niego po 2 godzinach, z wyspy niewiele później... Chyba takie festiwale to nie dla mnie. Nawet wiadro z wódką nie pomagało. Na szybkości zwiedziłem wyspę stopem, pożegnałem się z bandą i ruszyłem na niedalekie Ko Tao, oazę nurkowania i czillu plażowego.

Na Ko Tao miejsca do spania wyglądają tak:

bambus
Drogi o tak:

hajłeeej
Plaże tak:
taki tam poniedziałek

A życie podwodne wygląda jeszcze lepiej, ale niestety nie mam zdjęć by się pochwalić. Tutejsza rafa koralowa to naprawdę niezła petarda i można całe dnie spędzać sprawdzając co dziwne morskie stwory porabiają. Do tego na mojej ulubionej Tanote Beach są też możliwości pohipania sobie z wysoka do wody, co też w towarzystwie sympatycznej ekipy austriacko-niemieckiej czyniłem. 
sie wlazło i nie było odwrotu
 Co do ekip i w ogóle towarzystwa, niby miałem być sam, kontemplować naturę i oddawać się filozoficznym przemyśleniom, ale niewiele z tego wyszło. Zaraz po niemiaszkach udało się trafić na Asiarzynę, poznaną kilka lat temu na dworcu kolejowym gdzieś pośrodku niczego w centralnych Indiach, z którą kontynuujemy przybijanie sobie piątek na końcu świata. Ostatnio był zimny Amsterdam, teraz Ko Tao, na które przyjechała z tripu po Laosie. Przezacne popołudnie, wspierane przez Long Island i inne drineczki z happy hour.

enjoy!

Największym problemem z wyspami jest to, że znajdują się w jakiejś dziwnej strefie czasowej, i po trzech dniach pobytu okazuje się, że jest się tu dni pięć... szkoda, że tak jest, bo 3 dni to trochę za mało.

You Might Also Like

2 komentarze