Na longu wzdłuż Mekongu - część druga, księga ósma. Zmiany, zmiany, zmiany...

Kiedyś taki jeden mądry kolo powiedział panta rei, że wszystko się zmienia i ważne by nie wchodzić do tej samej rzeki (szczególnie w Laosie, choć tego nie ma w oficjalnej wersji). Zgodnie z jego słowami, bo zawsze warto słuchać mądrzejszych, wiele się zmieniło, a potem weszliśmy do rzeki, wypiłem piwo z małpą i zjadłem faszerowanego nietoperza. Oto szczegóły:
buszujący w ryżu

Zaczynamy od zmian. Bardzo radykalnych. Nasza brygada, której wyznacznikiem była liczba 3, tak jak Trójca Święta, Trójkąt czy (ostatecznie) Ich Troje, zmniejszyła się o jeden i straciliśmy na czas jakiś Jacka. Chwilę później nasza liczebność wzrosła o 4 i obecnie 6 jest liczbą osób jaką podróżujemy i liczbą tą jest 6. Tak jak 4 pancernych + 2, 12 apostołów dzielone na 2 czy siedem dni tygodnia – 1.
By skończyć z matematyką. Oto oni:
Maciek – drwal-gitarzysta. Największa broda wyjazdu, koneser smażonego sera.
Kuba – śluski rowerzysta i zajawkowy longboarder, bożyszcze nastolatek i przyszły mąż.
Chłopaki do niedawna działali jako weterynarze w Tajlandii, obcinając psom siusiaki i dokonując innych niezbędnych dla lokalnej populacji kłaków zabiegów, a teraz jadą przez Azję. Obadajcie koniecznie ich bloga Vet Volunters in Thailand (tylko nie czytajcie za dużo, bo dowiecie się o przyszłości, a to niezdrowo)!

Druga ekipa, z którą się zgraliśmy, to Asia i Kuba. Ci to dopiero są wariatami, przeszli piechotą sporą część Jedwabnego Szlaku, przebili się przez Chiny i teraz obijają w Azji Pd-Wsch. Kuba, 2 metry 5 cm, sam w sobie jest atrakcją turystyczną, mistrzem obiektywu i doskonałym punktem orientacyjnym. Asia potrafi wymienić milion przepisów kulinarnych w godzinę, ma mega pomysły na projektowanie szaf i robi super zdjęcia.Cała banda wygląda mniej więcej tak:

I tak jedziemy sobie w dół kraju. Z Luabang Prabang, gdzie zawiązała się wyżej wymieniona koalicja zjechaliśmy do Vang Vieng. Jest to ostatnia brytyjsko-amerykańska kolonia, do tego założona w małej wiosce. W każdej restauracji lecą w kółko sezony „Friends” i podobnych seriali, serwuje się english breakfast i polewa wódę do późnego poranka. Cały dzień można obserwować też lekko zataczające się ekipy, łatwo rozpoznawalne po akcencie i obowiązkowej koszulce, informującej że dokonały już spływu na dętkach (co jest główną miejscową atrakcją). Ogólnie piekło na ziemi, szczególnie jeśli nie nawidzi się seriali...

Vang Vieng - czytelnictwo kwitnie
By za wiele nie przebywać w centrum, na jednośladach zaczęliśmy eksplorować prowincję tej prowincji. Celem głównym były jaskinie, których w okolicy jest dość sporo i to naprawdę konkretnych. Pluskaliśmy się więc w podziemnych sadzawkach, tarzaliśmy w błocie (w tym byliśmy nieźli), spotkaliśmy śpiącego Buddę, a z jednej jaskini uciekliśmy bo była strasznie wybetonowana i nie tak fajna jak się zapowiadała. Pomiędzy jaskiniami leżeliśmy na cyckach, powaleni przez widoki pól ryżowych z tak intensywną barwą zieleni i błękitu, że tapeta Windowsa może się schować.

landszaft

descent 3
Phu Kham
chill
światełko w tunelu
mniejsze światełko
błotniaki
nigdy nie lubiłem batmana

I piłem piwo z małpiszonem, oto dowód. 100 lat Cme!




Żeby nie było że nie jesteśmy zupełnie rozrywkowi. Spłynęliśmy na tych dętkach. W trybie ekspresowym, bo pomijając 90% barów na trasie, było za to śniadanie na wodzie, sporo skakania, wyborne BeerLao, czyli niezły początek dnia:

rozrywki (foto: vet volounteers)
więcej rozrywek (foto: vet volounteers)


....tylko po co "Friends" !?  Pooo cooooo!!!

You Might Also Like

1 komentarze

  1. Podoba mi się ta księgarnia:) Może otworzę taką w Krakowie:) Pozdrawiam i śledzę dalsze przygody.

    OdpowiedzUsuń