Na longu wzdłuż Mekongu – część pierwsza, księga piąta. Północny Laos.

Nowy kraj, wielkie zmiany, dużo wody i przygody. Czyli znów obraliśmy kierunek południowy i pędzimy przez Laos, podobno jeden z tych krajów, do których chce się wracać i wracać i wracać. Jeszcze nic o tym nie wiemy, ale jak nie dotrzemy do 3miasta, to znaczy, że zostaliśmy gdzieś w okolicy.
Mekong jak się patrzy
Granicę tajsko-laotańską, przekroczyliśmy o 17:57, czyli 3 minuty przed wygaśnięciem naszej wizy. Wszystko dzięki szoferowi łodziowemu, który nie zważając na wiry, kutry i mielizny przewiózł nas przez Mekong i wysadził w błocie, ale za to w Laosie. Dokładniej to w Huay Xai. Wizytę w nowym kraju zaczęliśmy od niedobrej kiełbasy, dobrego, lokalnego piwa i poszukiwania miejsca, gdzie można paść wyro i nieco odpocząć. Udało się, a kiełbasę wyrzuciliśmy.

najbardziej błotniste przejście graniczne ever

Następnego dnia z samego rana wsiedliśmy w wygodną, sporą łódź, która miała być naszym domem przez najbliższe dwa dziony. Wszystko zapowiadało się wspaniale do momentu, gdy pojawiło się na pokładzie zbyt dużo osób i kapitan stwierdził, że z tej okazji przesiadamy się na mniejszą jednostkę, by się nieco pointegrować i wspólnie nienawidzić świata.
jest super!
Tajlandia
Laos
Tajlandia
Laos
Tajlandia i Laos

 Cały dzion upłynął nam na obijaniu się o obcych, spoconych ludzi, jedzeniu kanapek z serem i podziwianiu widoków, które tak dla odmiany powalały na cycki. Tzn. powalałyby, ale nie było miejsca by to uskutecznić. No nic... udało nam się dopiero wieczorem, w małej wiosce pośrodku niczego, w której nas ulokowano na noc. Dzieciaki otrzymały tam pierwszą lekcję longboardowania, a my otrzymaliśmy obiad i lao whiskey, co utwierdziło nas w przekonaniu, że ten kraj jest całkiem sympatyczny.
Lekcja karate
wygrały, małe dranie

Następnego dnia zmieniono nam łódkę na odrobinę większą i do tego z miejscem na hamaczuna, więc większość czasu przespałem. To przez te widoki (i nadmiar Lao whiskey też trochę...)


Pierwszy stop na dłużej wypadł nam w Luabang Prabang, dawnej stolicy kraju, pełnej buddyjskich świątyń i regionalnych atrakcji, potem przejętej przez francuzów, którzy dorzucili od siebie bagietki, crepsy i sporo kolonialnej architektury. Strasznie fajnie się to wszystko wymieszało. Z jednej strony pałac królewski z masą złotych lwów i smoków, kawałek dalej francuska ulica z mini kawiarniami, nad miastem wzgórze z posągami Buddy, a dookoła dżangla i Mekong.

sklep monopolowy
mnisi z rana
tak dla odmiany, zdjęcie Mekongu
wlazł
Budda na grubości
Łódź, sztuk jeden
wózek świątynny
dziwny obiekt religijny

Wat coś tam
W ogóle to longboardując po okolicy zauważyliśmy drastyczną zmianę. Z nienacka wrócił ruch prawostronny, co strasznie nas po tych 3 miesiącach zmyliło i z tej okazji jeździliśmy chwilę środkiem ulicy, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Na szczęście ruch uliczny w centrum szybko się kończy, bo władzę popołudniami przejmują staruszki prowdzące nocny market, chyba to nas uratowało. 

chwila konsternacji

Znając już podstawy ruchu drogowego urządziliśmy sobie Tour de Lao. Co prawda w wypożyczalni mówili, że jazda miejskim rowerem do oddalonych o ponad 30 km wodospadów jest bardzo słabym pomysłem, lecz jakoś nas to nie przekonało. 35 stopni, wilgotność 90% i mega podjazdy przekonały nas dużo bardziej, ale jakoś się udało. Widoczki z trasy niszczyły, dzieciaki z lokalnych wiosek nam machały, pot lał się litrami a wodospady prezentowały o tak jak poniżej. Warto było.

rozgrzewka

dziecko z ryżem, bądź ryż z dzieckiem

Adam szczęsliwy
zoofilia

dużo wody, spada

dużo wody, spada, z góry

tarzan w bikini

Następnego dnia odwiedziliśmy jeszcze Whiskey Village, gdzie o 9 rano mogliśmy napić się ciepłego bimbru z ryżu, po czym sprawdzić nieciekawe jaskinie.
strużka radości
Jedziemy dalej. Na dniach ogłosimy wieść, która w druzgocący sposób zmieni wszystko. WSZYSTKO!


You Might Also Like

0 komentarze