Welcome in the jungle!

Nieuchronnie kierujemy się na południe mapy, zostawiając Himalaje za plecami i coraz bardziej zbliżając do Indii. Ostatnią miejscówką, którą chcieliśmy sprawdzić przed walką z indyjskim chaosem, był park narodowy Chitwan, gdzie można pokręcić się po dżungli, strasząc różnego rodzaju leśne stwory, umyć słonia (naprawdę nie wiemy czemu Was tak to kręci) czy też popływać łódką po okolicy, próbując coś wypatrzyć w 3 metrowej wysokości trawie. Co z tego wyszło?
 

 Ulokowaliśmy się w wiosce Sauraha, będącej tak blisko dżungli jak tylko się da – wystarczyło przepłynąć rzekę i hola, pełna dzicz! Zresztą, widok słonia spacerującego po ulicy też nikogo nie dziwi. Za noclegownię obraliśmy sobie całkiem zacne gospodarstwo, zwane jako Chillax House, gdzie z zapałem się chillowaliśmy(bo w temperaturze ok 40 stopni niewiele więcej da się robić) w otoczeniu mango, bananów, ananasów, liczi i takiej dziwnej pietruszki.




Wyjątkiem od reguły była pobudka o 6 rano, gdy ruszyliśmy przedzierać się przez haszcze by zobaczyć jak to tak właściwie z tą dżunglą jest. Zaczęliśmy od spływu łódką, podczas którego, oprócz wielu rodzajów przedstawicieli drobiu, udało nam się trafić na sporej wielkości nosorożca. Powrót wypadł już pieszo, pomiedzy lianami, małpiszonami, dzikimi świniami, robalami wszelkiej maści rodzaju, wszystko w widokowej scenerii, której zbytnio nie było widać, bo trawa i krzadyle zasłaniały.

stwór rzeczny
drób
robale
martwa natura




By nieco rozwinąć nasze horyzonty, popołudniowo spróbowaliśmy jeep safari, gdzie obiecywano nam tygrysy, słonie, krokodyle i w ogóle całe ZOO, lecz mimo czterech godzin jazdy, niewiele z tego wyszło... no chyba że weźmiemy jednego nosorożca, obleganego przez pasażerów 3 aut, wspinających się na drzewa by strzelić fotę. Całe zajście prezentowało się lepiej niż sama główna gwiazda. Jeep safari stanowczo odpada na przyszłość.

dżunglowo
czegoo?
MJ na wakacjach

Jednego dziona udało mi się też trafić do położonych w okolicy wiosek plemienia Taru, od dawien dawna zamieszkujących okolicę. Kręcąc się po jednej z nich poznałem Dibaka, młodego koleżkę, który najpierw zaoferował podwózkę na siodełku roweru, a potem zaprosił do siebie, gdzie miałem okazję poznać całą 13 osobową rodzinę, wszamać wspólnie obiad i na koniec, razem z familią oraz gośćmi, obejrzeć film rodem z Bollywood. Chata, lepiona w większości z gliny, ze szkieletem z bambusa była idealną opcją by przeczekać 40 stopniowy upał. Dibak zapoznał mnie też z procedurą pędzenia lokalnego bimbru, czyli rakshi, lecz warun stanowczo odstraszył mnie od degustacji.
Harari village
czym chata bogata tym bieda


AAA – wracając do słoni, umyliśmy jednego (w sumie to jedną), sporych rozmiarów słoniową laskę. Całkiem śmiesznie było, dość wyluzowane to zwierzaki. Trzeba po prostu wziąć kamień i szorować ile wlezie, od grzbietu aż po trąbę. Trąba w ogóle idealnie nadaje się jako prysznic, wystarczy krzyknąć „baha” i zgarnia się solidną porcję wody. Zresztą na dniach zobaczycie video.


Gdyby nie było strajku to pojechalibyśmy gdzieś jeszcze, a tak to utknęliśmy tu na dni parę i opcja odwiedzenia np. Lumbini, gdzie narodził się Budda, odpadła.
No nic, pora znów zmierzyć się z indyjskim chaosem!

Więcej fotek z dżangli i okolicznych wiosek TUTAJ

You Might Also Like

1 komentarze