Tea time !!!


Herba, herba, dużo herby! Z mlekiem, bez mleka, w dziwnych 3 warstwowych drinach i, typowo po malezyjsku, z lodem w foliowych siatkach. O 5 po południu, o 8 rano, 12 w południe. W sumie to całodobowo. W Cameron Highlands mogliśmy nadrobić zaległości w dziedzinie teiny.


 W Kuala Lumpur ekipa z Nigerii dbała o nas z całej siły, lecz w końcu trzeba się było pożegnać z Richardem i resztą bandy i ruszyć dalej. Wzgórza Camerona brzmiały ciekawie i stanowczo znajdowały się na naszej trasie w kierunku Tajlandii. Spakowaliśmy więc całość dóbr do plecaków (zapominając pewnie tego i owego, tak o nas dbano), wsiedliśmy do lokalnego autobusu i po kilku godzinach trafiliśmy w miejsce gdzie niebo jest bardziej niebieskie, a zieleń bardziej zielona (o czym dowiedzieliśmy się następnego dnia, bo gdy byliśmy na miejscu było już ciemno).
W ogóle to nie będę się aż tak rozpisywał bo następny dzień wyglądał mniej więcej tak:
herba z bliska

herba z daleka
herba z bonusem
tapeta windows 2012
 Nieźle co nie?

Jako, że trip rozwija nas duchowo i umysłowo, pozwala hartować silną wolę (tak, alkohol jest drogi) i oczywiście kształci w dziedzinach różnych, to dowiedzieliśmy się, że herbata tak w zasadzie rośnie na drzewach, które są przycinane do odpowiedniej wysokości i mogą rosnąć do 150 lat, że przeciętny malezyjczyk przerabia rocznie 1 kg herby, że zdrowo jest pić takową i że jak trzymasz skorpiona na prostej dłoni to nie ukąsi, bo nie sięga. Ot taki bonus na przyszłość. Kwestie robali pojawiły się dzięki okolicznej farmie motyli, gdzie oprócz tych skrzydlatych insektów trafiły się też te bardziej przyziemne poczwary, w tym wyżej wymieniony, a niżej uwieczniony.

trening
siema!

Na sam koniec, w moim solowym wykonaniu (gdyż Jac i Agata pocisnęli dzion wcześniej w drogę), pojawiły się kolejne wyzwania, tym razem związane z pokonywaniem barier międzykulturowych. A wszystko przez Trojego, koleżkę z Couch Surfingu, z którym udało mi się złapać na dość wyczynowe popołudnie. Mieszka sobie takowy nieopodal i lubi czasem pogadać z turistami, tym bardziej, że sam sporo się najeździł już i chwilowo wrócił do domu, pomóc na rodzinnej farmie kwiatów. Gdzieś pomiędzy przeglądem chryzantem, róż i goździków a testem jego fryzjerskich zdolności, zostałem zaproszony na rodzinne party, a zaproszenie opiliśmy o takim oto winem na myszach:

myskey, 15 letnia, black label

Jak to na rodzinnym, chińsko-malezyjskim, buddyjsko-chrześcijańskim (niezłe połączenie co nie?) party z jedynym białasem w składzie, zostałem postawiony przed kilkoma wyzwaniami, takimi jak jedzenie pałeczkami galaretek z trawy morskiej (level: expert) i bieganie z aparatem za dzieciakami i nauka postaw malezyjskiego (dialekt kantoński, którym mówią w domu mi na szczęście odpuszczono). 

Troji i rodzinne zbiory
Jezusek i łakocie
solenizant ujeżdża łosia

Może nie szło mi najgorzej, bo z rana podrzucono mnie spory kawałek w kierunku wyspy Penang, gdzie miałem zgrać się zresztą bandy. A co tam się działo, to napiszemy na dniach.

You Might Also Like

4 komentarze

  1. I jak ta myskey smakowała? Mam nadzieję, że nie było takich efektów jak w "Misiu" Barei:D

    Swoją drogą chciałbym spróbować tego trunku. I szacun za skorpiona na łapie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nienajgorsza była, blisko jej do whiskey normalnej. To dziwne ale prawdziwe :)

      Usuń
    2. Dobrze wiedzieć na przyszłość:) Bo niezbadane są wyroki Losu i może przyjdzie mi kiedyś takową myskey wypić:)

      Usuń
  2. Co prawda to prawda - i potwierdzam "szacun za skorpiona na łapie"
    D.S.

    OdpowiedzUsuń